poniedziałek, 23 marca 2015

dzień 3

Kolejny dzień minął nam na oglądaniu widoków zza brudnej szyby autokaru. Przemieszczenie się z Hanoi do Ha Long Bay zajęło 5 godzin.  Lokalnym autobusem, wystrojonym  w fioletowo-turkusowe plisowane zasłonki w podskakujące delfinki, pędziliśmy w najszybszych momentach 30 km/h.
Zamieszkaliśmy na wielkim placu budowy. Wietnam rozwijając swą turystykę postawił niestety w tym miejscu na kurorty z leżaczkami. Myśleliśmy, że zajeżdżając do Ha Long spotkamy raczej przyjemne miasteczko, spędzimy tam miło wieczór i dopiero nazajutrz wyjedziemy zwiedzać te skały. Po obejściu 3 kilometrów wzdłuż wybrzeża nie napotkaliśmy żywej duszy, lecz opuszczone restauracje. Byliśmy dość głodni, więc zignorowaliśmy zasadę, że nie jada się w knajpach gdzie nie ma ludzi. Wchodząc do jednej z nich, Pan z obsługi (zapewne domownik) odłożył pilot do telewizora, zciszył nieco głos, wybałuszył oczy, zaczął ze zdenerwowania biegać, chcąc wskazać nam miejsce przy stole i bezmyślnie kiwając głową na wszystkie nasze pytania, nie rozumiejąc angielskiego, położył kartę dań na blacie – oj, nie wróżyło to dobrze, mimo że w menu były obrazki i CENY.
Zamówiliśmy najprostszą potrawę, czyli smażony ryż z warzywami, jajkiem lub mięsem. (porcja 50 000 Dongów). Po odczekaniu chwili, dostaliśmy przyschniętą, odgrzewaną, starą skorupę. Młoda dziewczyna poinformowała nas, że nie było jajek tylko krewetki,  zapytała też czy nam to nie przeszkadza. Obejrzeliśmy dokładnie ryż i zobaczyliśmy, że wkroili na nas 3 jedną krewetkę. Chyba 2 kęsy nie powinny nam zaszkodzić. Przystaliśmy zatem na taką zamianę składników, w końcu nad morzem mają krewetek pod dostatkiem. Zjedliśmy „ze smakiem” i przyszła pora zapłaty odliczonymi wcześniej pieniędzmi, 150 000 Dongów. Nagle wyczuliśmy, że pojawiła się matrona, która wygodnie rozsiadła się w fotelu i zażądała 270 000 Dongów! Na całe szczęście, nasze zamówienie sama własnoręcznie musiałam zapisać wcześniej na kartce, ponieważ „kelner” nie rozumiał zbyt dobrze, o co dokładnie nam chodzi. Przecież słowo rice, eggs i meat nie są zbyt popularnymi i często używanymi w restauracji. Tym bardziej, że przecież rice rzadko spotykamy w Azji.

 Na strzępku  widniało więc: 2x rice with vegetable + chcicken, 1x rice with vegetable + eggs.

- BUT SCHRIMS! – krzyknęła matrona
Odpowiedzieliśmy, że nie zamawialiśmy żadnych schrimsów.
-BUT SCHRIMS!
-Zamieniliście nam za meat. Zamówiliśmy obiad za 150 000 Dongów i zamierzamy tyle zapłacić.
-BUUUUUT SCHRIIIIIIMS!!!!!
-Proszę Pani, bardzo proszę zobaczyć na nasze zamówienie i ceny w swoim menu.
Kobieta popatrzyła i zaczęła liczyć na nowo, nie wiadomo dlaczego wpisując na kartce ceny wyższe – Dlaczego pisze Pani tak wysokie ceny?! Przecież nawet z meat czy ze Schrims koszt jest taki sam! Co Pani wyprawia?!
- There was SCHRIIIMS!!! (składnia zdania w oryginale)

Siedząc, spojrzała na nas stojących nad jej politurowanym blatem spod byka. Wiedzieliśmy, ze dalsza rozmowa nie ma już sensu. Wciąż chcą tu nas kantować i kłamią w żywe oczy . Pani Schrims przelała czarę goryczy, wyszliśmy zostawiając jej na biurku 160 000. A ona krzyczała w niebogłosy  - BUUUUT SCHRIIIIIMS!




















sobota, 21 marca 2015

dzień 2

Godzina 6 rano to czas nawoływań muezina do modlitwy. W kraju socjalistycznym godzina 6 rano to czas nawoływań towarzysza na poranny targ, zapowiedź pogody, przypomnienie najważniejszych informacji i zapewne przesłanie w niebiosa pozdrowień dla Ho Chi Minha. My jednak tego dnia nie słyszeliśmy głośnikowego miauczenia.

Aby zaoszczędzić nieco na czasie i ominąć 30- godzinny przejazd pociągiem wykupiliśmy wcale niedrogi lot do Hanoi. Przemieszczenie się na północ Wietnamu przebiegło sprawnie. Na miejscu znowu zaszokowani anarchicznym ruchem ulicznym, ale już nieco wprawieni w przechodzeniu ulicy na drugą stronę, poszukaliśmy hotelu. Przedzierając się przez hałdę bazarów, wypatrzyłam 2 materiałowe plecaki. Od razu wiedziałam, że staną się moim suwenirem. Jak się później okazało- jedynym. 

W Hanoi mieliśmy jednak inny cel niż tylko zobaczenie zatłoczonej świątynki w centrum miasta. Na głównym rondzie zgarnęli nas trzej rikszarze, którzy za dolara zaoferowali podwózkę na wyznaczoną przez nas ulicę, na której znajduje się kawiarnia dziadka mojej koleżanki ze studiów. Wizyta miała być niezapowiedziana. Razem z Anią stwierdziłyśmy jeszcze w Polsce, że zrobimy jej rodzinie niespodziankę.
Całe wydarzenie było wspaniałe! Prawdziwa tubylcza kawiarnia z paloną na strychu kawą, trzymaną w jutowych workach, gdzie aromat przeplata się  z tradycją miejsca.

Zanim jednak  mocna czarna  brutalnie poparzyła nam gardziel, trzeba było namierzyć się i rozpoznać. Z telefonem, na którym miałam zapisane zdjęcie z Anią, weszliśmy do kawiarni. Ale niestety chyba nikt nie wiedział, kto to Ania…
Sprzedawczyni kawy w trosce o nas zawołała jakąś Panią, Pani niestety no speak english zrozumiała tylko jedno słowo – Ania. Dalej Pani no speak english zawołała Pana, który był najmłodszym bratem ojca Ani, a ten Pan natomiast zawołał Pana dziadka – no i się zaczęło!
Kawa po wietnamsku jest mocna i podawana z bardzo słodkim skondensowanym mlekiem – pychota.

Po kofeinowej uczcie była energia na wieczorne penetrowanie miasta spalin.

























 

















































piątek, 20 marca 2015

dzień 1


Obudziliśmy się od razu lekko zmęczeni, więc postanowiliśmy spędzić ten dzień raczej spokojnie. Leżąc w łóżku ustalaliśmy plan działania na najbliższe godziny. Ale to wszystko przecież bez sensu, z pierwszym postawionym krokiem na ulicy, pryskają wszystkie Twoje wizje dnia i plany. Życie przynosi jak zwykle odwrotność zamiarów.

Do tuneli Cu Chi nie ma połączeń lokalnych. Należy wynająć taksówkę i najlepiej zatrudnić Guida. –pierwsze słowa w przewodniku wydały nam się nieprawdopodobne. No tak, książka wydana 10 lat temu może być nieaktualna, tym bardziej w Azji. Udaliśmy się zatem na Bus Station. I tu doznaliśmy pierwszego szoku. Przyzwyczajeni, że jako białasy wśród tubylców otoczeni jesteśmy ciągle rikszarzami, naganiaczami i panami z Best bergain special for you Madam, zakasaliśmy rękawy i już napięci doszliśmy do dworca. A tu wcale tak nie było. Zdążyliśmy raczej spokojnie zorientować się, którym busem wyjedziemy z miasta. Raczej, ponieważ wymowa angielskich słów u Wietnamców jest średnio zrozumiała. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- wchich bus to the Cu Chi?
-16
-16?
-20

 Załadowani do busa numer 13  dojechaliśmy do pobliskiego miasteczka przesiadkowego. Kolejny szok. W odrapanym, zardzewiałym autobusie jest klimatyzacja. I to używana!
W drodze poznajemy wspaniałą dziewczynę, która wskazuje nam numer kolejnego local busa, jadącego do tuneli. Przy tunelach nie ma przystanku. Należy popukać kierowcę w prawe ramię i poprosić, kiwając palcem wskazującym, o możliwość wysiadki w krzaki.
Po drodze zjedliśmy obiad u szczodrej kobiety. Na plastikowych krzesłach z metalowych menaszek, a
wracając, spotkaliśmy tą samą dziewczynę, która zaopiekowała się nami podczas przesiadki :)







czwartek, 19 marca 2015

dzień 0

Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, było prawie jak w przygodowych książkach. Wychodząc z domu do szkoły o 7 rano, wróciłam o 3 w nocy…  ale dopiero za 3 tygodnie.

Czwartek jest opłakanym uczelnianym dniem. Zajęcia ciągną się od 7.50 do 18.00. Bez  kawy nie ma szans na przeżycie. Spakowana w jeden mały plecak, grzecznie przesiedziałam te 10 godzin, nie zważając na bóle spłaszczonych od twardych drewnianych krzeseł pośladków. Uczucie ich odrętwienia rekompensowała wizja wieczornego wyjazdu. Na weekend zarezerwowaliśmy lot do Londynu. Powrót planowany był na niedzielne popołudnie.  Taki wypad ze znajomymi. Chcieliśmy pozwiedzać darmowe muzea, pooglądać dziwaków na ulicy i rozkoszować się królewską atmosferą. Mimo niedalekiego dystansu, cieszyliśmy się ogromnie z wycieczki. Nie wiedziałam, że będzie to dopiero przedsmak prawdziwej przygody…
Wszystko zaczęło się w poniedziałek, po powrocie z zachodu,  i skierowaniu kompasu na daleki wschód. O godz. 20.20 wystartował samolot do Ho Chi Minh, a ja w nim. Z moim małym plecaczkiem. W środku: 4 cienkie koszulki, 4 pary majtek, jedne skarpetki, 2 pary spodenek i długi przewiewny rękaw. Pasta i szczoteczka do zębów. Na biodrach zostawiłam jeszcze obwiązany rękawami polar, na wypadek zimnych wiatrów w północnym regionie Sapa.

Lot trwał ponad 9 godzin (ała, moje pośladki). Po drobnych turbulencjach wylądowaliśmy w Sajgonie – mieście, gdzie motorbajków jest więcej niż mieszkańców. Samo miasto dysponuje rozjazdami samochodowymi wielkości naszej Warszawy, a gęstość zaludnienia powoduje uczucie przytłoczenia.

W Pierwszy dzień zajęliśmy się leczeniem jet laga i nauką przechodzenia przez ulicę. Przedostanie się 10 metrów, z jednego krawężnika na przeciwległy, tubylcom zajmuje 15 sekund - nam 15 minut (licząc z czasem na podjęcie decyzji, kiedy wkroczyć na jezdnię). Brak jakichkolwiek reguł w ruchu drogowym sprowokował u nas myśl, że utkniemy na 2 tygodnie najdalej w rynsztoku. Po prostu nie da się przejść. Każdy motobajk miażdży Ci stopę, a na plecach czujesz już rozjeżdżającą Cię tatę. Uliczna anarchia.
Choć na miejscu byliśmy około 14.00,  to zmęczenie brało górę. Przepłacając zatem za taksówkę z lotniska, chcieliśmy szybko dostać się do hotelu. Zimny prysznic i drzemka, która okazała się 3 godzinnym snem z zatyczkami w uszach, wcale nie okazały się zbawienne. Po wyjściu z łazienki już byliśmy spoceni, a od ulicznego gwaru i pisków motorbajków wstaliśmy jeszcze bardziej zmęczeni, niż wypoczęci. Ale co tam! Godzina 18 buszujemy wśród gąszczu Wietnamów i przeplatających się białasów w poszukiwaniu pierwszego wietnamskiego posiłku. Chyba okantowani przez przydrożną sprzedawczynię owoców idziemy jeszcze trochę pozwiedzać, powdychać azjatyckiego powietrza, a potem usiąść na krawężniku i pomyśleć, że przed nami jeszcze ponad 2 tygodnie przygód!





Nie mogłam się powstrzymać i jako pierwsze zamieszczam zdjęcie nie z pierwszego dnia, lecz z jednych z ostatnich:




















Zdjęcia z dnia 0:

Sajgon, miasto motorbajków






























Kantująca przydrożna sprzedawczyni owoców