niedziela, 19 kwietnia 2015

dzień 7

 Taxi odjechało zostawiając nas na skrzyżowaniu w Tam Coc jeszcze ciemną porą o 5 nad ranem. Nocne owady wydawały świerczące dźwięki. Po przeciwległej stronie ulicy znajdowała się otwarta przestrzeń - dość duży ganek hotelu. 

Musieliśmy obudzić śpiącego tam boya. Wiedząc, że jest to najlepsza pora do spania, staraliśmy się lekko popukać go  w ramię, ale on zerwał się na równe nogi. Gestem dłoni pokazaliśmy, że jest OK, żeby spokojnie doszedł do siebie to pogadamy. Opłukał twarz zimną wodą. Godzina 5.20 poszliśmy spać w zatęchłym pokoju z wybitą dziurą w materacu idealnie na tyłek.
Około jedenastej otworzyliśmy drewniane okiennice prosto w ścianę deszczu. Miejscowość, która gdyby nie pogoda, byłaby oazą piękna. Po porannych oględzinach znaleźliśmy 200 metrów dalej hotel mniej zatęchły i tańszy. Szybkiej przeprowadzka i pogawędka z właścicielem hotelu, poskutkowała wiadomością, że w pakiecie mamy również darmowe wypożyczanie rowerów! Generalnie właściciel hotelu był najlepszym menadżerem w Wietnamie, później wylądowaliśmy u niego na kolacji – gorący półmisek koziny. 

Jako że okolica jest rozległa, a miejscowości oddalone od siebie po ok. 5-10-15 km i poprzedzielane wystającymi skałami, rowery wydały się nam idealnym rozwiązaniem. Zresztą od zawsze uwielbiamy przejażdżki, tylko …nie w siarczystym deszczu, błocie i znoju. Cali przemoknięci acz zdesperowani, bo nie po to człek leci tyle tysięcy kilometrów, żeby siedzieć w 4 ścianach, jeździliśmy i udawaliśmy, że jest naprawdę fajnie i świeci słońce. Najpierw zajechaliśmy to jednej temple. Później chcieliśmy kolejną ścieżką pojechać w przeciwnym kierunku do drugiej temple. Ścieżka się skończyła, więc nie pozostało nic innego, jak zdjąć buty i prowadzić rower w błocie po kostki przez pola ryżowe. Skończyliśmy zwiedzać najbliższe atrakcje około godziny 16 z powodu pomarszczeń na opuszkach palców jak u płetwonurka i lekkich dreszczy z zimna. Wracamy do hotelu, zdejmujemy ubrania, mija 1 godzina, 2, 3, 4, 5… a tu nic. Nic nie schnie! Wilgotność sięga 100% - więc po 3 dniach wszystko zatęchło. A Plecaki śmierdoliły do końca wyjazdu.








































wtorek, 7 kwietnia 2015

dzień 6

Na środku wioski Sapa wywieszony jest słupek z ilością kilometrów do  pobliskich wiosek i cenami za podwózkę do nich taxi lub motobajkiem. Wybraliśmy 2 wioski  z 9 preferowanych. Jedną 20 kilometrów od Sapa, drugą około 40. A teraz pora się targować.

Do Ta Phin wiedzie kręta droga, a pył unosi się 2 metry wzwyż po nadepnięciu choć skrawka ścieżki.
Wioska słynie z domów bez okien.
Kolejnym miejscem była wioska Ban Ho, ale aby się do niej dostać musieliśmy ominąć świeżo wybudowaną elektrownię wodną. Na szczęście później skryła się ona za ryżowymi tarasami. Na miejscu zostaliśmy przejęci przez zgraję pań, z koszykami i w czerwonych krasnoludkowych chustach. Powiedziały, że pokażą nam… wodospad. Podobno jest beautiful, i musimy come on!
Spoglądając na Ban Ho’anki, pomyśleliśmy, że to może być całkiem niezła wyprawa.
Oczywiście ‘wodospad’ to nic innego jak metrowy uskok wodny, ale droga, która do niego wiedzie była warta każdego niepewnego kroku na niebezpiecznych głazach. Nikt nas nie poganiał, słońce paliło w skronie, a przewodniczki okazały się znawczyniami robótek ręcznych.
Do Sapa wróciliśmy o 18-tej i to tylko na niecałą godzinę. Przed nami podróż  do Tam CoC!

PODRÓŻ SLEEPER BUSAMI
Naprawdę szacun za autobusy takiej klasy. Każdy ma swoje łóżko jak na sleeper bus przystało. Ale na tym dobre podejście do klienta się kończy.
Godzina 00.00 większość podróżnych smacznie śpi, a tu nagle 40/40 vol. Wietnamskie techno budzi wszystkich na siku.  Potem z wietnamskim techno podróżujemy jeszcze godzinę. A gdy wietnamskie techno zamilknie, włączają się na szybach migoczące wszystkimi kolorami tęczy światełka. Rażą w oczy tak, że można jechać dalej tylko ze zmrużonymi oczami, ale tak naprawdę oczu dalej zmrużyć się nie da.
Godzina 2.30 zostajemy wypchnięci z autokaru na środek autostrady. Deszcz. Stoimy na tak zwanej wysepce. Przed nami pas ruchu na północ, z tyłu ocierają się o nasze plecy samochody pędzące na południe. Autokar już zniknął. Pewnie w ogóle nie mógł się tu zatrzymywać. Z przeciwległej strony ulicy macha do nas taksówkarz. Zapewne już wcześniej umówił się z kierowcą autobusu, że ten wiezie takich trzech białasów i coś z nimi trzeba będzie zrobić…
Nie było wyjścia, więc bierzemy go i prosimy na dworzec.
-How much?
-10 $... 1$... 10$...
W związku z tym, że był to pas ruchu zaczęliśmy jechać, a dalej rozmowa toczyła się już w aucie.
-So, how far is to bus station? And how much?-10$... 1$... – tragiczna dezorientacja cenowa. A  Mina jeszcze gorsza, wyrażająca przestraszenie i niedowierzanie.
W międzyczasie przejechaliśmy 30 metrów i  dojechaliśmy na miejsce. Teraz wcale nie dziwimy się tej dezorientacji. Taxi driver bynajmniej nie dowierzał, że chcemy jechać na dworzec przy tej samej ulicy. Nie wiedzieliśmy, czy się śmiać czy płakać, ale za przysłowiowe trzaśnięcie drzwiami czuliśmy się zobligowani dolara zapłacić.
 Wysiadamy jakże zmęczeni tą długą podróżą i rozglądamy się mokrymi, zaparowanymi okularami. Dalej pada,  a my w sumie nic nie widzimy. Mamy świadomość, że o 2.30 raczej pocałujemy klamkę na dworcu, więc albo dogadamy się z tym taksówkarzem, albo w deszczu będziemy czekać pod blaszaną wiatą z niepewnej trzeźwości osobnikiem do godziny 5.00, kiedy otworzą wejście na dworzec.
Nagle ni stąd ni zowąd pojawiła się kobieta w żółtej pelerynie, powiedziała, że ona nas zawiezie.  Zauważyliśmy, że pod zamkniętą bramą dworca siedzi grupka mężczyzn i gra w szachy. Część z nich z zaciekawieniem podchodzi do nas. To taksówkarze.  Zaczynają się licytacje. Kto, za ile, gdzie, dokąd, nie pytają tylko dlaczego chcemy jechać, to nikogo nie interesuje. Wygrywa Pan, który za 600 000 ośmielił się zawieść  nas 100 km do Tam Coc. Szczerze, wolimy nie myśleć czy przepłacamy czy nie – sytuacja jest na tyle kryzysowa i na tyle niepewne jest przydworcowe towarzystwo, że jedynym słusznym rozwiązaniem wydaje się jak najszybsza  kontynuacja podróży.
Pakujemy manatki do auta i nie wiadomo dlaczego zaczynamy krążyć po mieście, aż w końcu zatrzymujemy się przy jakiejś kamienicy. Kierowca wychodzi i otwiera tylnie drzwi, przy których siedziałam. Szybkimi ruchami każe przesunąć mi się w głąb auta. Nie wiem co się dzieje, ale wolę nie protestować. Dopiero gdy za jego plecami zauważam drugiego mężczyznę, domyślam się, że chce jeszcze upchać go z nami do auta. Adrenalina nieco wzrasta. Pytam grzecznie, czy ten Pan pojedzie z nami całą drogę. W odpowiedzi uzyskuje tylko pisk silnika - ruszamy. Próbuję zachować kamienną twarz, ale w środku czarne myśli kotłują się jak opętane. Po co ich dwóch, czy coś planują? Czuję od towarzysza nieprzyjemny zapach alkoholu, ponadto środek nocy, obce miasto, i jego brudna katana ociera się o moje prawe ramię (stosunkowo po podróży też niezbyt czyste) - warunki raczej niesprzyjające dobremu samopoczuciu.  Wyjeżdżamy z miasta i zaczynają się pola. Tak sobie pomyślałam, że ciężko teraz uciec przed atakiem nożowników.

Ale to Azja, więc bezkolizyjnie dojeżdżamy na miejsce o 5 rano.  Mój kolega wyszedł z auta i się zrzygał. Jedyny nieprzyjemny incydent.