poniedziałek, 25 lipca 2016

DZIEŃ 4 – sobota
Sibiu, Sibiu… myślę, że wystarczy wpisać w Google grafika i zobaczyć, że starówka to niemała gratka dla wielbicieli pięknych miast. Szczególnie, że to ostało się jeszcze z czasów saskich kolonistów. Dlatego jest tam dużo Niemców, dla których dostosowały się też ceny lokalnych artykułów. Mimo to zostajemy tam do kolejnego dnia w ramach niewielkiego odpoczynku.

DZIEŃ 5 – niedziela

Dzień, w którym udało nam się złapać maksymalną liczbę autostopów, woziliśmy się w sumie sześcioma brykami.  Po pierwszych dwóch przejażdżkach znaleźliśmy się na rozpoczęciu  drogi prowadzącej wprost na szosę transfogaraską, która sama w sobie liczy ok. 150 km. Stojąc z wielkim kartonem i usiłując złapać jakiegoś naiwniaka, który pokaże nam zza szyb swojego auta to cudo wybudowane na polecenie Caucesku, uświadomiliśmy sobie, kto tak naprawdę pojedzie na niedzielny wypoczynek w te piękne góry. Mijały nas rodzinne suwy po brzegi wypakowane grillami, kocami, namiotami i zabawkami dla dzieci albo mniejsze samochodziki z zakochanymi parami, które niechętnie wiozłyby za swoimi plecami dwóch intruzów. Bacznie przyglądaliśmy się skręcającym na naszą drogę samochodzikom, gdy po drugiej stronie ulicy pojawiła się ciemnoskóra konkurencja. Jako że zgoda lekarstwem na wszystko staliśmy z 30-letnią meksykanką, która od 2 lat i 7 miesięcy jest w podróży dookoła świata i próbowaliśmy swego szczęścia. Nasza skumulowana dobra aura bijąca teraz już od 3 osób przyciągnęła samotnie podróżującego  wariata! Nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszej przejażdżki szosą transfogaraską niż w takim multikulturowym towarzystwie: jeden Rumun, Meksykanka i nas dwóch Polaków. Radu zatrzymywał się chętnie tam gdzie były piękne widoki, bo sam już się za nimi stęsknił. Niestety przez pierwszą część podróży wielka mgła uniemożliwiła nam delektację widokiem  wijącego się asfaltu. O godzinie 20 rozbiliśmy na dziko namiot w górach, tak, by rano móc obudzić się o wschodzie słońca. Jeden z celów został osiągnięty.

DZIEŃ 6 –poniedziałek
Przebudziliśmy się z okropnym bólem wszystkich mięśni, bo namiot rozłożyliśmy na niezbyt równej powierzchni, a dodatkowo zbyt pochyło, co spowodowało zjazdy w stronę wyjścia i spanie w embrionalnej pozycji. Po śniadaniu wydostaliśmy się z wioski dopiero o 13, a gdy dostaliśmy się do miasteczka Bran, gdzie znajduje się komercyjny  zamek Draculi, wyszliśmy z niego tak szybko jak tylko przyjechaliśmy. Rasnow i Brasow to kolejne miasta na trasie. Niestety, nie umiem spędzać na wakacjach czasu w miastach, więc zobaczyliśmy to co trzeba i zaczęliśmy zmierzać w stronę wylotówki. Okazało się, że nie był to do końca trafiony pomysł. Zanim doszliśmy na rozwidlenia dróg, drałując przez całe miasto, zegar pokazywał już godzinę 20.30. Zbyt późno, aby ktokolwiek się zatrzymał. Nieumyci po ostatniej nocce, zmęczeni po 2 dniach zwiedzania, niechętnie przyjmowaliśmy założenie, żeby znów rozbijać namiot za pierwszym napotkanym drzewkiem. 21.40 na przystanku zatrzymuje się autobus. Jedziemy nim 4 godziny za 25 zł do Tg. Mures.

DZIEŃ 7 – wtorek

We wtorek obudziliśmy się najbardziej wypoczęci w porównaniu do wszystkich nocy podczas podróży, mimo że poszliśmy spać o 2 nad ranem. Z hotelu (tak hotelu! Najbardziej ekskluzywnego pokoju, w jakim udało nam się spać (90zł/room) wyszliśmy dopiero o 12. Z plecakami zrobiliśmy parę kilometrów, gdy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku sam od siebie proponując podwózkę do miejsca, w którym za normę przyjęte jest łapanie stopa do Cluj-Napoca.
Będąc już na wyznaczonym miejscu spędziliśmy niecałą godzinę, kiedy zatrzymał się przesympatyczny pan jadący jednak w kompletnie drugą stronę. I tym sposobem znaleźliśmy się w miejscu, w którym w ogóle nie planowaliśmy być. Alba Iulia to miejscowość z drugą co do wielkości cytadelą w Europie. Rumunia to kraj zamków i cytadel. Jeśli ktoś nie interesuje się historią, polecam nie zwiedzać więcej niż 3 lub 4 dowolnie wybrane obiekty. Wszędzie ładnie wybrukowane chodniczki dla turystów, trochę skamieniałości, przy których znajdują się nowe tabliczki z napisami po angielsku wyjaśniającymi istnienie tych kamieni, turyści przechadzający się raczej w poszukiwaniu gofrów i lodów niż wiedzy płynącej z tych tabliczek i specjalnie dla nich zbudowanych muzeów. Po godzinie opuściliśmy miasto, pędząc 160 km/h z rumuńskim budowlańcami do Cluj Napoca. Mieliśmy nocować w tej olbrzymiej metropolii, jednak po głębszym przemyśleniu sytuacji, stwierdziliśmy, że ciężko będzie się wydostać z takiego olbrzyma i zamiast płacić za hostel to możemy o ponad połowę taniej jechać nocnym pociągiem do granicznego miasta. Tym sposobem zafundowaliśmy sobie nocne zwiedzanie.

DZIEŃ 8 – środa
O godzinie 6.30, zawitaliśmy do Oradeii, która przywitała nas zimnym wilgotnym powietrzem, mgłą, dżolerami grającymi w jednorękiego bandytę przy stacji kolejowej, śpiącymi bezdomnymi i złą babcią klozetową. Idziemy, pędzimy wręcz w stronę granicy. Okazuje się, że jest do niej 20 km. Na pewno będzie zaraz jakaś stacja. Pierwsze 3 kilometry obfitują raczej w piekarnie, zakłady fryzjerskie i typowe usługi. Kolejne kilometry robią się coraz bardziej niepokojące ze względu brak wszystkiego. Bo bokach drogi zarysowują się jedynie fabryki. Jedyne auta, które nas mijają skręcają w stronę bram wjazdowych zakładów produkcyjnych, podwożąc jeszcze niedobudzonych pracowników. Pokonywanie następnych kilometrów powoli gasi nadzieję na złapanie stopa do granicy. Po nieprzespanej nocce w pociągu nasze tempo maleje, opadają siły, a plecaki zdają się ważyć dwa razy więcej niż w rzeczywistości. Mijamy 2 stacje benzynowe, jednak w przeciwnym kierunku, bo po naszej stronie nadal stoją fabryki. Wtem za rondem pojawia się jedna! A na niej beztrosko zaparkowane auto z tablicą rejestracyjną KRK. Czy domyślacie się, co się stało?

































czwartek, 21 lipca 2016

Rumunia - pierwsze trzy dni



Pierwszy raz odważyłam się na podróż autostopem. O tej formie podróżowania można przeczytać na wielu blogach, a autorzy tekstów zachwalają ją ze względu na taniość, zbliżenie się do lokalnej społeczności, poznanie nowych ludzi i rzadko krytykują czas, który poświęcili na zatrzymywanie pojazdów.  Prawie nikt (oprócz wszystkich babci i ludzi, którzy na stopa nie podróżowali) nie wspomina o atakach, niemoralnych propozycjach, uprowadzeniach i zbrodniach. Chyba po prostu Ci nie wrócili ze swojej wyprawy.
Naszym celem została Rumunia, i to właśnie ze względu na szeroko rozpowszechnioną opinię o łatwości przemieszczania się samochodami autochtonów, i ze względu na to, że Gruzja wydala nam się zbyt odległa na pierwszy raz i otoczona konfliktami zbrojnymi.
Zdecydowaliśmy jednak naszą podróż zacząć od Budapesztu i kupiliśmy mimo wszystko bilety doń za 36 zł.

DZIEŃ 1 - środa
Przyjazd do Budapesztu o 15:00. Udało mi się odnowić znajomość po 7 latach z Viktorią, która wraz ze swoim świeżo złapanym 2 miesięcznym mężem zostali naszymi couchami. Podczas spotkania w ogóle nie dało odczuć się upływu czasu! Zafundowali nam wieczorny spacer po Budapeszcie, kolację, przemiłe rozmowy i usłali posłanie, by rano wypoczętym zacząć prawdziwą autostopową przygodę.

DZIEŃ 2 - czwartek
godz. 8.30 jesteśmy na wylotówce z Budapesztu w stronę Szeged. Chyba zły wybór miejsca, mimo że wcześniej wydawało nam się nad wyraz odpowiednie. Brak chodnika, aby przejść gdzieś dalej. Zaczęło kropić, szaro, buro i zimno. Jako, że to pierwszy dzień, jesteśmy cali w emocjach i humor dopisuje mimo przeciwności. Przemieszczamy się między blokami dalej. Drugie miejsce. Nikt się nie zatrzymuje. Też chyba złe miejsce. Przemieszczamy się między blokami dalej. Znajdujemy stacje benzynowa i tam cumujemy. Nagle zaczepiają nas dwaj Polacy. Niestety bez auta, ale z też z nadzieją na auto- STOP. Im udaje się pierwszym. My czekamy jeszcze 10 minut, gdy na stacje wjeżdża niepozorny opel. Wysiada z niego prawdziwy stylowy ekskluzywny menel z zaczesanymi na bok włosami. Tacy raczej nie biorą wycierusów do swojego auta, ale nie zaszkodzi spróbować. Przyjazny 26 latek wracał ze swoją 20 letnią dziewczyną do Sofii. Ta para była najbardziej stylową parą jaką w życiu spotkałam. Każde z nas chętnie wymieniało się swoimi doświadczeniami, wiedzą, poglądami, opiniami na temat mody, filmu, brutalizmu w budownictwie, sztuki, fotografii i wszystkiego co uwielbiamy! W tej atmosferze mieliśmy dotrzeć do granicznego miasta Szeged, ale dotarliśmy razem o wiele dalej – do pierwszego miasta w Rumunii Timishoary. Wycieńczeni po 400 kilometrowej drodze szukaliśmy campingu. Obciążeni plecakami szliśmy przez nieprzyjazne miasto. Ta nagła zmiana otoczenia po wyjściu z samochodu była jak fala uderzeniowa. Drepczemy przez las, jednak nie tam gdzie trzeba, drepczemy z powrotem, drepczemy na camping, za drogo, drepczemy do lasu, żeby rozbić się na dziko. Zatrzymuje się czerwony pojazd…
Facet uchyla okno i pyta, czy nas nie podwieźć, czy nie potrzebujemy pomocy. Wsiadamy do jego bryki. Chce pomóc nam z rozkładaniem namiotu, ostrzega przed psami i bezdomnymi. Dziękujemy, a on nadal stoi. Proponuje, żebyśmy wymieli się numerami telefonu, gdybyśmy w nocy potrzebowali pomocy. Odjechał… na 15 minut. Wrócił z siatą jedzenia. My w osłupieni oczywiście nie chcemy nic przyjąć, a on nalegając dodaje jeszcze, że po swojej nocnej zmianie w pracy przyjedzie do nas o 6.30 i pojedziemy zwiedzać miasto. Nie chcemy mu uwierzyć.

Pierwsza nocka na dziko pod namiotem, z mojej perspektywy, jak najbardziej w porządku, jednak z perspektywy kompana w całości nieprzespana (strach? Dziwny znajomy i telefon od niego o 1 w nocy czy żyjemy? kręcące się psy? Podjeżdzające samochody z dilerami? Już sama nie wiem)
Nadszedł ranek, więc ja miałam jednak tą przyjemność obudzić się, a nie tylko podnieść z karimaty. Pierwsze co ujrzeliśmy to skradającego się Davida i jego ciekawskie spojrzenie w stronę naszego namiotu. Szczęśliwy po nocce zadał jedno pytanie: kawa czy herbata? Osłupieni znów nie chcieliśmy kompletnie nic. Zignorował nasze negacje, wrócił do auta i dając nam chwilę na dobudzenie się pojechał na stację benzynową po trunki. Że nie wiedział co dokładnie w końcu chcemy to przywiózł ze sobą: kawę czarną, kawę z mlekiem i czekoladę na gorąco. Już nie mieliśmy więcej siły, aby protestować jego dobroci, więc zaczęliśmy składać namiot, a David zacierając ręce planował nam wycieczkę po Timishoarze. Poranne godziny upłynęły nam więc na wycieczce po starówce z lokalnym przewodnikiem. Na koniec musieliśmy szukać sklepu bo… David chciał kupić nam prezent. Szczęście, że wszystkie pamiątkarskie sklepy były zamknięte. Ale nie obeszło się bez śniadania, więc mimo naszych 10 krotnych uporów, że nie jesteśmy głodni i mamy 3 siaty jedzenia, zabrał nas na kebaba (kebab z rana jak śmietana).Gdy przywiózł nas na wylotówkę w stronę Sibiu, pomógł na stacji benzynowej wypisywać wielkie litery na kartce z nazwą miejscowości. Zauważyłam, że ma ładny długopis, więc bez większego namysłu po prostu go pochwaliłam, a David bez chwili zawahania wepchał mi długopis do kieszeni, mówiąc, że jest to jego pamiątka z 8 klasy i żebym o niego dbała.
Na koniec chciałam dodać, że David to dobry duszek z Timishoary mający na facebooku 1800 znajomych. Teraz wiem jak to się robi.

DZIEŃ 3 - piątek
Po wspomnianym city tour udało nam się wsiąść do samochodu pewnej włoszko-rumunki, która jechała do Devy, miasta w połowie drogi do naszego celu, czyli Sibiu. Przejechaliśmy się prywatną taksówką w miejsce, do którego w sumie nie planowaliśmy wcześniej dotrzeć i tym sposobem zaliczyliśmy niechcąco jakąś turystyczną cytadelę.  Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się w stronę miasta bezskutecznie spędzając na stacji benzynowej godzinę na łapaniu stopa. Dobrze wiedzieliśmy, że Rumunia posiada nową autostradę A1 i nikt nie będzie przejeżdżał do Sybinu przez miasto,  a wszyscy udadzą się na drogę szybkiego ruchu. Jednak z małą nadzieją siedzieliśmy na krawężniku przy stacji, wyczekując aż może jednak ktoś skusi się jechać krajówką przez to brutalistyczne miasto. Nagle szybkim skrętem przy dystrybutorze zaparkowało BMW, wysiadł z niego mały napakowany koleś w białej koszulce z postawionym kołnierzykiem. Przez uchylone drzwi zagłuszała nas muzyka techno. Zaproponował, że podwiezie nas na wlot do autostrady, bo tam nas „na pewno” zabiorą i zapewnił, że nikt przez miasto nie pojedzie– przystanęliśmy na tę zacną propozycję! Jak zapewne nietrudno się domyślić rozjazdy, wloty, zjazdy przy autostradach ze względu na swoją rozłożystość w terenie, brak chodników i przejść nie są odpowiednim miejscem na łapanie autostopu.

I gdy zostaliśmy wyrzuceni przez niego na zakręcie wlotu na autostradę, bez chodnika, z rozpędzonymi autami, naprawdę nie było nam do śmiechu. Jak my się stąd wydostaniemy! Przecież nikt się tu nie zatrzyma! Jeszcze na zakręcie! Przebiegliśmy mimo to na drugą stronę drogi w ręku powłócząc za sobą wielkie plecaki. Podniosłam kartkę z napisem Sibiu. Kuba jeszcze nie zdążył do końca przejść na drugą stronę ulicy i położyć spokojnie plecaków na ziemi, a to nagle traaaaach! Wielki tir zwalnia na zakręcie! Rumun otwiera drzwi i krzyczy coś po ichniejszemu, każąc wskakiwać do rozpędzonej ciężarówki. Pierwsze co wrzuciłam mu na siedzenie była siatka z chlebem i konserwami  od naszego „przyjaciela” Davida. Szybkim ruchem chciałam wejść do kabiny tira, ale karimata umieszczona na plecaku przyblokowała mnie w drzwiach. Adrenalina. Auto za tirem zaczęło trąbić. Rumun wrzeszczy nadal i szybkim pociągnięciem za mój rękaw przerwał opór, który dawała karimata, rzucając mną na legowisko za siedzeniem kierowcy. Zaczął przyśpieszać.  Kuba musiał dogonić giganta. Wskoczył w ostatniej sekundzie do ciężarówki, zatrzaskując drzwi i uderzając mnie swoim plecakiem w prawe ramię. Cali spoceni, szczęśliwi z niedowierzaniem popatrzyliśmy na Rumuna. On przestał krzyczeć i zaczął się śmiać. Zapytał tylko dokąd?

Wieczorem byliśmy w Sibiu, poznaliśmy wspaniałe dziewczyny, które w ulewę zawiozły nas do hostelu.




Nasza ekipa w drodze do Timishoary

pauza
takie tam z konserwami


z Davidem w Timishoarze



niestety na kebabie


Diva w Devie









kierowca miast prowadzić szuka w rozmówkach polsko-rumuńskich stwierdzenia "czy zostanie Pani ze mną jeszcze parę dni"




piątek, 3 czerwca 2016

Rowerowa kraina


Rowerowa kraina to 19 oznakowanych tras o łącznej długości 450 km. Na pierwszy rzut wybrałam oczywiście tę najdłuższą, co by nie mieć sobie nic do zarzucenia i objeździć w koło od razu wszystko. Trasa nr 13 swój początek ma w Szklarskiej, później Jakuszyce, Orle, Świeradów Zdrój i długa prosta z powrotem do Szklarskiej. Zleciało 6 godzin. Wykończona wróciłam do pensjonatu, a wieczór miło spędziłam z tubylcami. Drugi dzień został zaplanowany jako objazdówka wielu krótszych tras dookoła mojej miejscowości. Jednak wytyczenie ich przed wyjazdem nic nie pomogło, bo rzeczywisty teren natychmiast zweryfikował moje wcześniejsze plany. Ładne widoki, stare budynki, rozmowy z babciami prowokowały to zbaczania z ustalonych wcześniej tras. Odbiegałam ładne paręnaście kilometrów od zaplanowanego celu. Kręciłam się tu i ówdzie, jednak gdzieś z tyłu głowy wciąż pojawiało się hasło: Michałowice. Zaczęłam pedałować mocniej, 10 metrów, olbrzymia góra uniemożliwiła start na Michałowice. Godzinę targania roweru, pchania go pod górę krętymi ścieżkami wycisnęło ze mnie ostatki porannego entuzjazmu. Wdrapałam się na górę i co? Nic, wiocha. W sumie tego chciałam i tego się spodziewałam. Cisza, spokój, 5 domków na krzyż. Jadę dalej – znowu 10 metrów. Mieścina za zakrętem zaczęła się urbanistycznie rozwijać, widziałam nawet minisklepik. Dobrnęłam do punku widokowego – miejsca, do którego jechałam 7 godzin pociągiem i 2 godziny rowerem. Tylko było jedno znaczące „ale” Miałam tu być o wschodzie lub zachodzie słońca, z modelką i w ładnych ubraniach. Byłam w najmniej urodziwą godzinę dla fotografa – o dwunastej w samo południe, sama i w szarych dresach.


Nie musiałam długo myśleć, aby dojść do wniosku, że są w Polsce bardziej urodziwe miejsca. To tylko jakiś kult, legenda, moda, hipsterstwo – nie wiem. Po prostu część fotografów upatrzyła sobie skałę w lesie i osławili to miejsce, korzystając przy okazji z pobliskiego teatru jako studia, gdzie bawią się w fotografię kreacyjną. Dlaczego świat musi tak sztucznie się napędzać. Jest ciągła potrzeba wymyślania czegoś nowego, żeby pospólstwo mogło to naśladować, dążyć i brnąć. Artyści wymyślają niedorzeczności. Artyści tworzą swój światek, do którego nie dopuszczają większości. Gdyby więcej osób robiło to samo co oni, nie byłoby to artystyczne. Nawet gdyby ktoś inny nie należący do tej grupy wzajemnej adoracji popełnił takie samo dzieło, nikt tego nie zauważy. Tylko elitarność grupy twórców jest wyznacznikiem artyzmu.