poniedziałek, 22 czerwca 2015

dzień 9,10,11 .. i tak do końca.



























Ostatnią atrakcją wyjazdu były drzewa. W końcu lesistość Polski to tylko 30%, więc trzeba przemierzyć pół globu, aby jakiś drzewostan zobaczyć. Dżungla okazała się nieco podeschniętym laskiem z jedną spektakularną sekwoją. Wrażenie robiły za to odgłosy świrujące między pniami.

Bus z Ho Chi Minh wcale nie jedzie do Cat Tien, miejscowości noclegowej przy Parku Narodowym. Trzeba kupić bilety tylko na połowę trasy, i zaanonsować  kierowcy, aby zatrzymał się odpowiednio wcześniej w tej małej wiosce. Po 5 godzinach jazdy (miały być 2,5) widzimy znak Cat Tien. Kierowca już zza szyby pokazuje na palcach  do mężczyzn opierających się o swoje motocykle w przydrożnym barze liczbę 3. Chodzi mu oczywiście o ilość białasów wysiadających z jego autokaru - czyli nas. Mieliśmy zostać natychmiast przechwyceni przez gości z kompanii kierowcy.
Gdy wysiadła tylko dwójka, kooperanci wszczęli wrzawę, hałas i krzyki na kierowcę. Ten natomiast zaczął  energicznie objaśniać, w końcu wymachiwać rękami w stronę autokaru, tłumacząc  gestami, że jedna osoba została jeszcze w środku i zaraz wysiądzie. Mimo że wszystko odbywało się w obcym języku, nietrudno było wyczuć o co chodzi… a dokładnie o to, że lokalni mężczyźni poczuli się wysiudani, bo tak to przyjechałoby ich 2, a nie 3. I co w ogóle kierowca sobie wyobraża(?!), wprowadzając ich w błąd, i mniej zarobią(!), i na darmo jeden przyjeżdżał(!!). Czyli tak naprawdę cała akcja została już ukartowana i zaplanowana zanim zdążyliśmy w ogóle wsiąść na pokład sleeper – busa.
Gdy wysiadła trzecia osoba, oni nieco ostygli. A my wiedzieliśmy co zaraz nastąpi – targowanie. Dobrze, że przystankiem była przydrożna knajpa z czerwono – białymi plastikowymi krzesłami ogrodowymi, bo było na czym usiąść i pertraktować.
-How much per person? - my
-300 - oni
- Oo – nasze oczy
-280 - oni
-Oo – nasza mina
-How much you can pay?
-100 per 3 people.
-Oo – ich mina wyrażająca, że jesteśmy chyba wariatami.
-OK?
-OK.
W wielkim skrócie wyglądało to mniej więcej tak. Założylismy kaski i razem z lokalsami przemierzaliśmy  jeszcze 30 km do noclegowni Parku.

Przyjeżdżamy na miejsce. Nie ma miejsca.
Po prostu w Parkach Narodowych trzeba odpowiednio wcześniej robić rezerwację. Niestety Park jest jeden, a turystów miliony. Hm… co robić? Stoi i głowimy się razem z przesympatyczną rodziną opiekującą się bungalowami. Nasi moto-driverzy sączą colę na hamaku i czekają, bo być może ich fucha się jeszcze nie skończyła. Syn właściciela bungalowów zaproponował nam nocleg na recepcji lub w niedokończonym domku, bez łazienki, surowy beton a na środku łóżko z baldachimem + polowa dostawka. Hmm.. średnio, bo cena taka sama jak za wypasiony domek. Gramy na zwłokę, zastanawiamy się, a tu co? Kolejny pomysł! Szybko i bezboleśnie wywalić gejów francuzów z pięknego bungalowa i oddać go naszej rodzince, a ‘zabetonować’.

Nazajutrz wyszliśmy zwiedzać Park, kręte drzewa, olbrzymią sekwoję, słuchaliśmy owodów i piliśmy kawę po wietnamsku. W cat Tien spędziliśmy 2 noce.

To był ostatni z postojów. Zaczynamy drogę powrotną. Dziękuję za uwagę!