Kolejny dzień minął nam na oglądaniu widoków zza brudnej
szyby autokaru. Przemieszczenie się z Hanoi do Ha Long Bay zajęło 5
godzin. Lokalnym autobusem, wystrojonym w fioletowo-turkusowe plisowane zasłonki w
podskakujące delfinki, pędziliśmy w najszybszych momentach 30 km/h.
Zamieszkaliśmy na wielkim placu budowy. Wietnam rozwijając swą turystykę postawił niestety w tym miejscu na kurorty z leżaczkami. Myśleliśmy, że zajeżdżając do Ha Long spotkamy raczej przyjemne miasteczko, spędzimy tam miło wieczór i dopiero nazajutrz wyjedziemy zwiedzać te skały. Po obejściu 3 kilometrów wzdłuż wybrzeża nie napotkaliśmy żywej duszy, lecz opuszczone restauracje. Byliśmy dość głodni, więc zignorowaliśmy zasadę, że nie jada się w knajpach gdzie nie ma ludzi. Wchodząc do jednej z nich, Pan z obsługi (zapewne domownik) odłożył pilot do telewizora, zciszył nieco głos, wybałuszył oczy, zaczął ze zdenerwowania biegać, chcąc wskazać nam miejsce przy stole i bezmyślnie kiwając głową na wszystkie nasze pytania, nie rozumiejąc angielskiego, położył kartę dań na blacie – oj, nie wróżyło to dobrze, mimo że w menu były obrazki i CENY.
Zamówiliśmy najprostszą potrawę, czyli smażony ryż z warzywami, jajkiem lub mięsem. (porcja 50 000 Dongów). Po odczekaniu chwili, dostaliśmy przyschniętą, odgrzewaną, starą skorupę. Młoda dziewczyna poinformowała nas, że nie było jajek tylko krewetki, zapytała też czy nam to nie przeszkadza. Obejrzeliśmy dokładnie ryż i zobaczyliśmy, że wkroili na nas 3 jedną krewetkę. Chyba 2 kęsy nie powinny nam zaszkodzić. Przystaliśmy zatem na taką zamianę składników, w końcu nad morzem mają krewetek pod dostatkiem. Zjedliśmy „ze smakiem” i przyszła pora zapłaty odliczonymi wcześniej pieniędzmi, 150 000 Dongów. Nagle wyczuliśmy, że pojawiła się matrona, która wygodnie rozsiadła się w fotelu i zażądała 270 000 Dongów! Na całe szczęście, nasze zamówienie sama własnoręcznie musiałam zapisać wcześniej na kartce, ponieważ „kelner” nie rozumiał zbyt dobrze, o co dokładnie nam chodzi. Przecież słowo rice, eggs i meat nie są zbyt popularnymi i często używanymi w restauracji. Tym bardziej, że przecież rice rzadko spotykamy w Azji.
Na strzępku widniało więc: 2x rice with vegetable + chcicken, 1x rice with vegetable + eggs.
- BUT SCHRIMS! – krzyknęła matrona
Odpowiedzieliśmy, że nie zamawialiśmy żadnych schrimsów.
-BUT SCHRIMS!
-Zamieniliście nam za meat. Zamówiliśmy obiad za 150 000 Dongów i zamierzamy tyle zapłacić.
-BUUUUUT SCHRIIIIIIMS!!!!!
-Proszę Pani, bardzo proszę zobaczyć na nasze zamówienie i ceny w swoim menu.
Kobieta popatrzyła i zaczęła liczyć na nowo, nie wiadomo dlaczego wpisując na kartce ceny wyższe – Dlaczego pisze Pani tak wysokie ceny?! Przecież nawet z meat czy ze Schrims koszt jest taki sam! Co Pani wyprawia?!
- There was SCHRIIIMS!!! (składnia zdania w oryginale)
Siedząc, spojrzała na nas stojących nad jej politurowanym blatem spod byka. Wiedzieliśmy, ze dalsza rozmowa nie ma już sensu. Wciąż chcą tu nas kantować i kłamią w żywe oczy . Pani Schrims przelała czarę goryczy, wyszliśmy zostawiając jej na biurku 160 000. A ona krzyczała w niebogłosy - BUUUUT SCHRIIIIIMS!
Zamieszkaliśmy na wielkim placu budowy. Wietnam rozwijając swą turystykę postawił niestety w tym miejscu na kurorty z leżaczkami. Myśleliśmy, że zajeżdżając do Ha Long spotkamy raczej przyjemne miasteczko, spędzimy tam miło wieczór i dopiero nazajutrz wyjedziemy zwiedzać te skały. Po obejściu 3 kilometrów wzdłuż wybrzeża nie napotkaliśmy żywej duszy, lecz opuszczone restauracje. Byliśmy dość głodni, więc zignorowaliśmy zasadę, że nie jada się w knajpach gdzie nie ma ludzi. Wchodząc do jednej z nich, Pan z obsługi (zapewne domownik) odłożył pilot do telewizora, zciszył nieco głos, wybałuszył oczy, zaczął ze zdenerwowania biegać, chcąc wskazać nam miejsce przy stole i bezmyślnie kiwając głową na wszystkie nasze pytania, nie rozumiejąc angielskiego, położył kartę dań na blacie – oj, nie wróżyło to dobrze, mimo że w menu były obrazki i CENY.
Zamówiliśmy najprostszą potrawę, czyli smażony ryż z warzywami, jajkiem lub mięsem. (porcja 50 000 Dongów). Po odczekaniu chwili, dostaliśmy przyschniętą, odgrzewaną, starą skorupę. Młoda dziewczyna poinformowała nas, że nie było jajek tylko krewetki, zapytała też czy nam to nie przeszkadza. Obejrzeliśmy dokładnie ryż i zobaczyliśmy, że wkroili na nas 3 jedną krewetkę. Chyba 2 kęsy nie powinny nam zaszkodzić. Przystaliśmy zatem na taką zamianę składników, w końcu nad morzem mają krewetek pod dostatkiem. Zjedliśmy „ze smakiem” i przyszła pora zapłaty odliczonymi wcześniej pieniędzmi, 150 000 Dongów. Nagle wyczuliśmy, że pojawiła się matrona, która wygodnie rozsiadła się w fotelu i zażądała 270 000 Dongów! Na całe szczęście, nasze zamówienie sama własnoręcznie musiałam zapisać wcześniej na kartce, ponieważ „kelner” nie rozumiał zbyt dobrze, o co dokładnie nam chodzi. Przecież słowo rice, eggs i meat nie są zbyt popularnymi i często używanymi w restauracji. Tym bardziej, że przecież rice rzadko spotykamy w Azji.
Na strzępku widniało więc: 2x rice with vegetable + chcicken, 1x rice with vegetable + eggs.
- BUT SCHRIMS! – krzyknęła matrona
Odpowiedzieliśmy, że nie zamawialiśmy żadnych schrimsów.
-BUT SCHRIMS!
-Zamieniliście nam za meat. Zamówiliśmy obiad za 150 000 Dongów i zamierzamy tyle zapłacić.
-BUUUUUT SCHRIIIIIIMS!!!!!
-Proszę Pani, bardzo proszę zobaczyć na nasze zamówienie i ceny w swoim menu.
Kobieta popatrzyła i zaczęła liczyć na nowo, nie wiadomo dlaczego wpisując na kartce ceny wyższe – Dlaczego pisze Pani tak wysokie ceny?! Przecież nawet z meat czy ze Schrims koszt jest taki sam! Co Pani wyprawia?!
- There was SCHRIIIMS!!! (składnia zdania w oryginale)
Siedząc, spojrzała na nas stojących nad jej politurowanym blatem spod byka. Wiedzieliśmy, ze dalsza rozmowa nie ma już sensu. Wciąż chcą tu nas kantować i kłamią w żywe oczy . Pani Schrims przelała czarę goryczy, wyszliśmy zostawiając jej na biurku 160 000. A ona krzyczała w niebogłosy - BUUUUT SCHRIIIIIMS!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz