Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, było prawie jak w
przygodowych książkach. Wychodząc z domu do szkoły o 7 rano, wróciłam o 3 w nocy…
ale dopiero za 3 tygodnie.
Czwartek jest opłakanym uczelnianym dniem. Zajęcia ciągną się od 7.50 do 18.00. Bez kawy nie ma szans na przeżycie. Spakowana w jeden mały plecak, grzecznie przesiedziałam te 10 godzin, nie zważając na bóle spłaszczonych od twardych drewnianych krzeseł pośladków. Uczucie ich odrętwienia rekompensowała wizja wieczornego wyjazdu. Na weekend zarezerwowaliśmy lot do Londynu. Powrót planowany był na niedzielne popołudnie. Taki wypad ze znajomymi. Chcieliśmy pozwiedzać darmowe muzea, pooglądać dziwaków na ulicy i rozkoszować się królewską atmosferą. Mimo niedalekiego dystansu, cieszyliśmy się ogromnie z wycieczki. Nie wiedziałam, że będzie to dopiero przedsmak prawdziwej przygody…
Wszystko zaczęło się w poniedziałek, po powrocie z zachodu, i skierowaniu kompasu na daleki wschód. O godz. 20.20 wystartował samolot do Ho Chi Minh, a ja w nim. Z moim małym plecaczkiem. W środku: 4 cienkie koszulki, 4 pary majtek, jedne skarpetki, 2 pary spodenek i długi przewiewny rękaw. Pasta i szczoteczka do zębów. Na biodrach zostawiłam jeszcze obwiązany rękawami polar, na wypadek zimnych wiatrów w północnym regionie Sapa.
Lot trwał ponad 9 godzin (ała, moje pośladki). Po drobnych turbulencjach wylądowaliśmy w Sajgonie – mieście, gdzie motorbajków jest więcej niż mieszkańców. Samo miasto dysponuje rozjazdami samochodowymi wielkości naszej Warszawy, a gęstość zaludnienia powoduje uczucie przytłoczenia.
W Pierwszy dzień zajęliśmy się leczeniem jet laga i nauką przechodzenia przez ulicę. Przedostanie się 10 metrów, z jednego krawężnika na przeciwległy, tubylcom zajmuje 15 sekund - nam 15 minut (licząc z czasem na podjęcie decyzji, kiedy wkroczyć na jezdnię). Brak jakichkolwiek reguł w ruchu drogowym sprowokował u nas myśl, że utkniemy na 2 tygodnie najdalej w rynsztoku. Po prostu nie da się przejść. Każdy motobajk miażdży Ci stopę, a na plecach czujesz już rozjeżdżającą Cię tatę. Uliczna anarchia.
Choć na miejscu byliśmy około 14.00, to zmęczenie brało górę. Przepłacając zatem za taksówkę z lotniska, chcieliśmy szybko dostać się do hotelu. Zimny prysznic i drzemka, która okazała się 3 godzinnym snem z zatyczkami w uszach, wcale nie okazały się zbawienne. Po wyjściu z łazienki już byliśmy spoceni, a od ulicznego gwaru i pisków motorbajków wstaliśmy jeszcze bardziej zmęczeni, niż wypoczęci. Ale co tam! Godzina 18 buszujemy wśród gąszczu Wietnamów i przeplatających się białasów w poszukiwaniu pierwszego wietnamskiego posiłku. Chyba okantowani przez przydrożną sprzedawczynię owoców idziemy jeszcze trochę pozwiedzać, powdychać azjatyckiego powietrza, a potem usiąść na krawężniku i pomyśleć, że przed nami jeszcze ponad 2 tygodnie przygód!
Czwartek jest opłakanym uczelnianym dniem. Zajęcia ciągną się od 7.50 do 18.00. Bez kawy nie ma szans na przeżycie. Spakowana w jeden mały plecak, grzecznie przesiedziałam te 10 godzin, nie zważając na bóle spłaszczonych od twardych drewnianych krzeseł pośladków. Uczucie ich odrętwienia rekompensowała wizja wieczornego wyjazdu. Na weekend zarezerwowaliśmy lot do Londynu. Powrót planowany był na niedzielne popołudnie. Taki wypad ze znajomymi. Chcieliśmy pozwiedzać darmowe muzea, pooglądać dziwaków na ulicy i rozkoszować się królewską atmosferą. Mimo niedalekiego dystansu, cieszyliśmy się ogromnie z wycieczki. Nie wiedziałam, że będzie to dopiero przedsmak prawdziwej przygody…
Wszystko zaczęło się w poniedziałek, po powrocie z zachodu, i skierowaniu kompasu na daleki wschód. O godz. 20.20 wystartował samolot do Ho Chi Minh, a ja w nim. Z moim małym plecaczkiem. W środku: 4 cienkie koszulki, 4 pary majtek, jedne skarpetki, 2 pary spodenek i długi przewiewny rękaw. Pasta i szczoteczka do zębów. Na biodrach zostawiłam jeszcze obwiązany rękawami polar, na wypadek zimnych wiatrów w północnym regionie Sapa.
Lot trwał ponad 9 godzin (ała, moje pośladki). Po drobnych turbulencjach wylądowaliśmy w Sajgonie – mieście, gdzie motorbajków jest więcej niż mieszkańców. Samo miasto dysponuje rozjazdami samochodowymi wielkości naszej Warszawy, a gęstość zaludnienia powoduje uczucie przytłoczenia.
W Pierwszy dzień zajęliśmy się leczeniem jet laga i nauką przechodzenia przez ulicę. Przedostanie się 10 metrów, z jednego krawężnika na przeciwległy, tubylcom zajmuje 15 sekund - nam 15 minut (licząc z czasem na podjęcie decyzji, kiedy wkroczyć na jezdnię). Brak jakichkolwiek reguł w ruchu drogowym sprowokował u nas myśl, że utkniemy na 2 tygodnie najdalej w rynsztoku. Po prostu nie da się przejść. Każdy motobajk miażdży Ci stopę, a na plecach czujesz już rozjeżdżającą Cię tatę. Uliczna anarchia.
Choć na miejscu byliśmy około 14.00, to zmęczenie brało górę. Przepłacając zatem za taksówkę z lotniska, chcieliśmy szybko dostać się do hotelu. Zimny prysznic i drzemka, która okazała się 3 godzinnym snem z zatyczkami w uszach, wcale nie okazały się zbawienne. Po wyjściu z łazienki już byliśmy spoceni, a od ulicznego gwaru i pisków motorbajków wstaliśmy jeszcze bardziej zmęczeni, niż wypoczęci. Ale co tam! Godzina 18 buszujemy wśród gąszczu Wietnamów i przeplatających się białasów w poszukiwaniu pierwszego wietnamskiego posiłku. Chyba okantowani przez przydrożną sprzedawczynię owoców idziemy jeszcze trochę pozwiedzać, powdychać azjatyckiego powietrza, a potem usiąść na krawężniku i pomyśleć, że przed nami jeszcze ponad 2 tygodnie przygód!
Nie mogłam się powstrzymać i jako pierwsze zamieszczam zdjęcie nie z pierwszego dnia, lecz z jednych z ostatnich:
Zdjęcia z dnia 0:
Sajgon, miasto motorbajków
Kantująca przydrożna sprzedawczyni owoców
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz