Wypłynęliśmy na najbardziej
przepłaconą wycieczkę.. Dryfując między skałami w Ha Long,
widzieliśmy przede wszystkim mgłę. Od czasu do czasu przecierając okulary z
kropel deszczu, rozglądaliśmy się w poszukiwaniu domów na wodzie.
Rejs trwał 6 godzin i wcale nam się nie dłużyło. W międzyczasie weszliśmy na górę z punktem widokowym (mgła na szczęście już trochę opadła) i zjedliśmy najlepszy obiad na statku, przecież zapłaciliśmy srogo, a co! Nadal jednak nie możemy tego przeżyć, że daliśmy się aż tak okantować.
Przesiedliśmy się też na małe łódeczki, którymi płynęliśmy przekręcając nasze głowy lekko w lewo, żeby nie zaryć nimi o skalny sufit.
Po powrocie do miasteczka Bai Chay przeszliśmy się w drugą stronę miasta niż wczoraj, bo mieliśmy serdecznie dość schrimsów. I zobaczyliśmy w końcu coś, dla czego warto było przemieścić się tyle tysięcy kilometrów. Lokalny targ, a na nim wszystko i nic – nic, co bylibyśmy w stanie kupić. Rozpruty pies leżał gdzieś między warzywem a rozpuszczalnikiem. Niedobita ryba wiła się na kamiennej, szarej posadzce. Lekko podgnite od wilgoci owoce i ulatniający się, mdlący zapach duriana. Obskurne, zardzewiałe wiatraki rozdmuchiwały go jeszcze bardziej, mieszając z ciepłym powietrzem. Muchy przyleciały, usiadły na wszystkich kawałkach mięsa wyłożonego do blaszanych mis, ułożonych w rzędzie jedna obok drugiej tak, że przechodząc obijały nasze kostki. Nikt nie posprzątał. Sprzedawczyni siedzące przy krawężnikach grzały położone na rurach bataty. Głowy świeżo zabitych gąsek obijały zimne, białe kafelki. Gdzieś indziej piekły się już na ruszcie, razem z innym ale niezidentyfikowanym kawałkiem mięsa (pies?).
O 19 wyjechaliśmy z tego miasta.
Rejs trwał 6 godzin i wcale nam się nie dłużyło. W międzyczasie weszliśmy na górę z punktem widokowym (mgła na szczęście już trochę opadła) i zjedliśmy najlepszy obiad na statku, przecież zapłaciliśmy srogo, a co! Nadal jednak nie możemy tego przeżyć, że daliśmy się aż tak okantować.
Przesiedliśmy się też na małe łódeczki, którymi płynęliśmy przekręcając nasze głowy lekko w lewo, żeby nie zaryć nimi o skalny sufit.
Po powrocie do miasteczka Bai Chay przeszliśmy się w drugą stronę miasta niż wczoraj, bo mieliśmy serdecznie dość schrimsów. I zobaczyliśmy w końcu coś, dla czego warto było przemieścić się tyle tysięcy kilometrów. Lokalny targ, a na nim wszystko i nic – nic, co bylibyśmy w stanie kupić. Rozpruty pies leżał gdzieś między warzywem a rozpuszczalnikiem. Niedobita ryba wiła się na kamiennej, szarej posadzce. Lekko podgnite od wilgoci owoce i ulatniający się, mdlący zapach duriana. Obskurne, zardzewiałe wiatraki rozdmuchiwały go jeszcze bardziej, mieszając z ciepłym powietrzem. Muchy przyleciały, usiadły na wszystkich kawałkach mięsa wyłożonego do blaszanych mis, ułożonych w rzędzie jedna obok drugiej tak, że przechodząc obijały nasze kostki. Nikt nie posprzątał. Sprzedawczyni siedzące przy krawężnikach grzały położone na rurach bataty. Głowy świeżo zabitych gąsek obijały zimne, białe kafelki. Gdzieś indziej piekły się już na ruszcie, razem z innym ale niezidentyfikowanym kawałkiem mięsa (pies?).
O 19 wyjechaliśmy z tego miasta.
.
Czytając przypomniał mi się Emil Zola z swoim świętym przeświadczeniem, że pisarz powinien być wierny prawdziwym obrazom natury. Ja uważam, że robisz cos tutaj jeszcze lepszego- pozwalasz naszym oczom przejąć obraz w całości :)
OdpowiedzUsuń