wtorek, 31 marca 2015

dzień 5

Zaobserwowałam, że najdogodniejszą porą dla ciała jest sen w godzinach 2-6. Co jeśli je ominiemy  ? Czujemy się jak po weselu, albo jakbyśmy przyjechali do Sapa.

Godzina 5 , poranne mgły zaczynają unosić się wzdłuż stromych krawędzi gór. Trasa do miasteczka wije się jak żmija. Las na zboczu przybiera butelkowy kolor, rozświetlany  jeszcze zaspanym słońcem.
Przybywamy zmęczeni do Sapa i od razu wpadamy w sidła małej i cwaniackiej ZEE, plującej od czasu do czasu tabaką milimetr od naszych butów. Uważa, że żaden turysta nie poradzi sobie bez niej z dojściem do wioski Cat Cat oddalonej od Sapa 2 kilometry. Natarczywie próbowała przywiązać nam bransoletki, starając się chyba oznaczyć nas (swoją zdobycz) przed  konkurencją, czyli podobnie ubranymi w stroje ludowe kobietami –guidami. Bardziej niż ona zainteresowało nas zjawisko opadania i wznoszenia się mgły. W przeciągu 15 minut była w stanie zakryć całe miasteczko, by po chwili pozwolić słońcu na ostro zarysować wszystkie kontury kolorowych domów.  Grzecznie podziękowaliśmy naszej ZEE, ale i tak zostaliśmy zmuszeni do zapisania jej numeru telefonu. Przecież pod folklorystyczną kiecą znajduje się  cały sklep AGD i RTV.
Do CatCat piechotą szliśmy pół godziny - sami, w ciszy i skupieniu.
Pięknie położona miejscowość ze sklepikami dla turystów. Zobaczyliśmy i uciekliśmy. Wystarczy odejść nieco dalej, by przyjrzeć się, jak wygląda prawdziwe życie. Usiedliśmy na niewielkim wzniesieniu, zdjęliśmy nasze plecaki i czekaliśmy na zachód słońca.
Plan na jutro: wsiąść w auto/motobajka i pojeździć po tym malowniczym regionie!




















































sobota, 28 marca 2015

dzień 4

Wypłynęliśmy na najbardziej przepłaconą wycieczkę.. Dryfując między skałami w Ha Long, widzieliśmy przede wszystkim mgłę. Od czasu do czasu przecierając okulary z kropel deszczu, rozglądaliśmy się w poszukiwaniu domów na wodzie.

Rejs trwał 6 godzin i wcale nam się nie dłużyło. W międzyczasie weszliśmy na górę z punktem widokowym (mgła na szczęście już trochę opadła) i zjedliśmy najlepszy obiad na statku, przecież zapłaciliśmy srogo, a co! Nadal jednak nie możemy tego przeżyć, że daliśmy się aż tak okantować.
Przesiedliśmy się też na małe łódeczki, którymi płynęliśmy przekręcając nasze głowy lekko w lewo, żeby nie zaryć nimi o skalny sufit.

Po powrocie do miasteczka Bai Chay przeszliśmy się w drugą stronę miasta niż wczoraj, bo mieliśmy serdecznie dość schrimsów. I zobaczyliśmy w końcu coś, dla czego warto było przemieścić się tyle tysięcy kilometrów. Lokalny targ, a na nim wszystko i nic – nic, co bylibyśmy w stanie kupić. Rozpruty pies leżał gdzieś między warzywem a rozpuszczalnikiem. Niedobita ryba wiła się na kamiennej, szarej posadzce. Lekko podgnite od wilgoci owoce i ulatniający się, mdlący zapach duriana. Obskurne, zardzewiałe wiatraki rozdmuchiwały go jeszcze bardziej, mieszając z ciepłym powietrzem. Muchy przyleciały, usiadły na wszystkich kawałkach mięsa wyłożonego do blaszanych mis, ułożonych w rzędzie jedna obok drugiej tak, że przechodząc obijały nasze kostki. Nikt nie posprzątał. Sprzedawczyni siedzące przy krawężnikach grzały położone na rurach bataty. Głowy świeżo zabitych gąsek obijały zimne, białe kafelki. Gdzieś indziej piekły się już na ruszcie, razem z innym ale niezidentyfikowanym kawałkiem mięsa (pies?).

O 19 wyjechaliśmy z tego miasta.





.