czwartek, 28 maja 2015

dzień 8




Vietnam stał nam się już tak bliski, że kolejny dzień nie różni się od poprzedniego.
Znowu wstajemy rano i przemieszczamy się. Znowu skośne twarze spoglądają na nas z zaciekawieniem. Ponownie wyznaczamy cel podróży, w niezmiennie gorącym kraju.


Po przyjeździe do Vinh Long zasiedliśmy przy kolacji w knajpie, gdzie odbywało się weselicho. Wietnamcy piją jak i nasi.
 Natomiast w hotelu czekał już na nas zaczepiony do olejnej farby na ścianie gekon. Wyszedł z mokradeł Mekongu, by przypatrzeć się dziwnym białasom. 
Nazajutrz kupiliśmy rano kiść bananów i poszliśmy do portu, z nadzieją, że zaraz jakiś naganiacz się nami zaopiekuje. I tak też się stało. Po życzliwym potargowaniu się wypłynęliśmy na mokrego przestwór odnogę Mekongu, z własnym wioślarzem i całą przeznaczoną na 20 osób łódką na własność. Żaden inny obcokrajowiec nie zasłaniał nam widoków, mogliśmy zatrzymywać się gdzie chcieliśmy i czerpać radość z wolności. Pan wioślarz okazał się typem, o jakiego obecnie dość trudno – nie nagabywał,  mówił istotne kwestie i widać było, że chłop całkiem rozgarnięty. W połowie trasy przesiedliśmy się do dwuosobowych małych łódek i przemierzaliśmy wąskie kanaliki rzeki. 

Wspaniały dzień! 




































niedziela, 19 kwietnia 2015

dzień 7

 Taxi odjechało zostawiając nas na skrzyżowaniu w Tam Coc jeszcze ciemną porą o 5 nad ranem. Nocne owady wydawały świerczące dźwięki. Po przeciwległej stronie ulicy znajdowała się otwarta przestrzeń - dość duży ganek hotelu. 

Musieliśmy obudzić śpiącego tam boya. Wiedząc, że jest to najlepsza pora do spania, staraliśmy się lekko popukać go  w ramię, ale on zerwał się na równe nogi. Gestem dłoni pokazaliśmy, że jest OK, żeby spokojnie doszedł do siebie to pogadamy. Opłukał twarz zimną wodą. Godzina 5.20 poszliśmy spać w zatęchłym pokoju z wybitą dziurą w materacu idealnie na tyłek.
Około jedenastej otworzyliśmy drewniane okiennice prosto w ścianę deszczu. Miejscowość, która gdyby nie pogoda, byłaby oazą piękna. Po porannych oględzinach znaleźliśmy 200 metrów dalej hotel mniej zatęchły i tańszy. Szybkiej przeprowadzka i pogawędka z właścicielem hotelu, poskutkowała wiadomością, że w pakiecie mamy również darmowe wypożyczanie rowerów! Generalnie właściciel hotelu był najlepszym menadżerem w Wietnamie, później wylądowaliśmy u niego na kolacji – gorący półmisek koziny. 

Jako że okolica jest rozległa, a miejscowości oddalone od siebie po ok. 5-10-15 km i poprzedzielane wystającymi skałami, rowery wydały się nam idealnym rozwiązaniem. Zresztą od zawsze uwielbiamy przejażdżki, tylko …nie w siarczystym deszczu, błocie i znoju. Cali przemoknięci acz zdesperowani, bo nie po to człek leci tyle tysięcy kilometrów, żeby siedzieć w 4 ścianach, jeździliśmy i udawaliśmy, że jest naprawdę fajnie i świeci słońce. Najpierw zajechaliśmy to jednej temple. Później chcieliśmy kolejną ścieżką pojechać w przeciwnym kierunku do drugiej temple. Ścieżka się skończyła, więc nie pozostało nic innego, jak zdjąć buty i prowadzić rower w błocie po kostki przez pola ryżowe. Skończyliśmy zwiedzać najbliższe atrakcje około godziny 16 z powodu pomarszczeń na opuszkach palców jak u płetwonurka i lekkich dreszczy z zimna. Wracamy do hotelu, zdejmujemy ubrania, mija 1 godzina, 2, 3, 4, 5… a tu nic. Nic nie schnie! Wilgotność sięga 100% - więc po 3 dniach wszystko zatęchło. A Plecaki śmierdoliły do końca wyjazdu.