poniedziałek, 30 maja 2016
Szkli się samotnie w szklarskiej
Pytałam parę osób czy pojadą ze mną. Każdy jednak przedkładał pracę nad wypoczynek. Praca licencjacka, praca zarobkowa, praca w domu, na działce, a poza tym, po dłużej rozmowie okazywało się, że za daleko. Dziwiło mnie to bardzo, jak Karkonosze mogą wydawać się daleko. 7,5 godziny pociągiem nie powoduje takiego zmęczenia jak na przykład ponad 24-godzinna podróż do Nowej Zelandii.
Przecież nigdzie nie jest daleko – czasami potrzeba tylko więcej czasu.
Postanowiłam więc pojechać sama, jako że tego czasu miałam ostatnio w nadmiarze. Niestety, zapomniałam o paru umówionych już wcześniej spotkaniach, jedno niechlubnie odwoływałam podczas pobytu w górach. Ale gdy przypomnę sobie moment zawiązania sznurówki w trampach, gdy na plecach miałam nabity plecak, który podczas zmiany nogi do sznurowania przeważył mnie do tyłu i spowodował upadek, to wiem, że warto było zaryzykować tymi spotkaniami. Każdy upadek z plecakiem jest cenniejszy niż ten bez niego. Upadasz z plecakiem podróżnym, bo wędrujesz, bo doznajesz czegoś nowego, bo śpieszysz się zobaczyć coś innego, bo przygniotła cię odrębna kultura, która otworzyła ci oczy i zmieniła perspektywę patrzenia, ale przede wszystkim w podróży upadasz na nie swoją ziemię, więc musisz szybko wstać.
Podczas tej podróży zależało mi jednak, aby trzymać pion - byłam sama. Prawie, bo wzięłam czarnego towarzysza. Pachołka, który pomagał mi radzić sobie z goniącymi wilczurami, pomagał szybciej przemieścić się do domu gdy zapadał zmrok, bił innych na prędkość (czarni podobno są najszybsi i wygrywają maratony) i trzymałam go w nocy na smyczy pod wiatą, żeby mi nikt tego roweru nie zwinął. Niestety rower mam miejski, a pojechałam w góry. Rower miejski nie ma resorów ani przerzutek, ma za to spadający łańcuch. Nie przeszkodziło to jednak wyprzedzać na szlaku kolarzy ubranych w obcisłe syntetyczne wdzianka i zjechać ponad 100 kilometrów. Czasem wnosiłam go pod pachą po skałach, raz pchałam półtorej godziny pod górę.
Wszystko zaczęło się od inspiracji Michałowicami, miejscem, gdzie odbywają się plenery fotograficzne. Dlatego destynacją zostały Karkonosze!
Dzień pierwszy to podróż. W Szklarskiej Porębie byłam o godzinie 18. Mgły spowiły opływowe kształty gór. Siny zmierzch, wcale nie ciepły. Dość duża wilgotność powietrza powodowała skraplanie się wody na moim ciele i duszności. A właściwie to byłam w Dolinie Szczęścia. Pensjonat zbudowany z nieco przemokniętego zatęchniętego drewna, pomalowany paręnaście lat temu tak, że teraz pięknie z futryn odchodziła farba przygaszonymi już od czasu kolorami czerwieni i zieleni. Skrzypiąca podłoga prowadziła do kuchni i po chwili zamieniała się na jeszcze bardziej jękliwe schody, obłożone szorstkim dywanikiem. Wyżej na półce do użytku gości stały książki, zachęcały czytelnika staropolskimi wierszami lub poradnikami z lat osiemdziesiątych. Okładki były jednak nieco przykurzone… w przeciwieństwie do mnie miały chyba mało ruchu. Gdy tylko rzuciłam plecak na wykładzinę w niewielkim pokoiku, wróciłam na dół. Obładowana mapami, które dostarczył mi właściciel domku pognałam na czarnuchu. Przejażdżka skończyła się po 10 metrach, gdy napotkałam pierwszy pagórek. Za mało siły w nogach. Co teraz, jeśli na mapach widnieje 19 tras rowerowych o łącznej długości ponad 400 kilometrów? Na początek Krucze skałki i wodospad szklarki. Mały objazd po okolicy.
Zdjęcia z pierwszych 3 godzin pobytu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)