Vietnam stał nam się już tak bliski, że kolejny dzień nie różni
się od poprzedniego.
Znowu wstajemy rano i przemieszczamy się. Znowu skośne twarze
spoglądają na nas z zaciekawieniem. Ponownie wyznaczamy cel podróży, w
niezmiennie gorącym kraju.
Po przyjeździe do Vinh Long zasiedliśmy przy kolacji w knajpie,
gdzie odbywało się weselicho. Wietnamcy piją jak i nasi.
Natomiast w hotelu czekał już na nas zaczepiony do olejnej farby na ścianie gekon. Wyszedł z mokradeł Mekongu, by przypatrzeć się dziwnym białasom.
Natomiast w hotelu czekał już na nas zaczepiony do olejnej farby na ścianie gekon. Wyszedł z mokradeł Mekongu, by przypatrzeć się dziwnym białasom.
Nazajutrz kupiliśmy rano kiść bananów i poszliśmy do portu, z
nadzieją, że zaraz jakiś naganiacz się nami zaopiekuje. I tak też się stało. Po
życzliwym potargowaniu się wypłynęliśmy na mokrego przestwór odnogę Mekongu, z
własnym wioślarzem i całą przeznaczoną na 20 osób łódką na własność. Żaden inny
obcokrajowiec nie zasłaniał nam widoków, mogliśmy zatrzymywać się gdzie
chcieliśmy i czerpać radość z wolności. Pan wioślarz okazał się typem, o
jakiego obecnie dość trudno – nie nagabywał, mówił istotne kwestie i
widać było, że chłop całkiem rozgarnięty. W połowie trasy przesiedliśmy się do
dwuosobowych małych łódek i przemierzaliśmy wąskie kanaliki rzeki.
Wspaniały dzień!